To już ustaliliśmy – jest pięknie, ciepło przez cały rok. Egzotyczna przyroda zachwyca. Postanowiłyśmy sprawdzić co poza Funchal warto zobaczyć.
Trzeba przyznać, że Madera ma dobrą prasę. Tytuły artykułów o wyspie i oferty biur podróży brzmią bardzo zachęcająco – „wyspa wiecznej wiosny”, „strelicje na klifach” „wyspa wietrznej wiosny”, „perła Atlantyku”, „wyspa dla kolekcjonerów smaków, widoków i zapachów”. Piszący o Maderze starają się od początku pokazać swoje pozytywne nastawienie do tej miejscówki. Dodatkowo, gdyby zapytać ludzi, którzy tam byli i widzieli wyspę: „Jak pachnie Madera”? To odpowiadają: „Pachnie szczęściem”. Czy trzeba lepszej rekomendacji na wyjazd?
Flaga portugalskiego Regionu Autonomicznego Madera nawiązuje do morza /kolor niebieski/ i lądu /kolor żółty/. Krzyż Zakonu Rycerzy Chrystusa upamiętnia Henryka Żeglarza, twórcę portugalskiego imperium kolonialnego.

A i towarzystwo, które odwiedziło wyspę jest doborowe: Ernest Hemingway, Winston Churchill, cesarzowa Sisi, a wcześniej jej szwagier Maksymilian, ostatni cesarz Austrii Karol I Habsburg i cesarzowa Zyta, Józef Piłsudski, Jan Paweł II. Był tu także George Bernard Shaw i Fidel Castro.
Cesarz austriacki z małżonką trafił tu na zesłanie, ale na liście gości Madery zajmuje ważne miejsce, zwłaszcza, że jest pochowany na wzgórzu Monte w Funchal. Ciekawe, że na jego grobowcu w kościele Matki Boskiej z Góry znajdują się dowody obecności Węgrów – wstążki w kolorze węgierskiej flagi, wieńce w kolorach narodowych Węgier. Austriacy nie zostawili tam żadnych dowodów przywiązania do ostatniego cesarza.
W kilku źródłach znalazłam ciekawą informację o jeszcze jednym gościu Madery. Podobno zamieszkał tam również król Władysław Warneńczyk, który wcale nie zginął pod Warną. Przebywał przez kilka lat w Klasztorze św. Katarzyny na Synaju, a potem osiadł na Maderze w posiadłości Madalena do Mar, którą podarował mu Henryk Żeglarz. Na wyspie znany był jako Henrique Alemao, czyli Henryk Niemiec. Taka interesująca legenda. A może nie legenda?
Madera wyłoniła się z morza 20 milionów lat temu, po serii erupcji wulkanu. Jest zatem szczytem jednego z najwyższych na świecie wulkanów, który wyrasta z dna morskiego na głębokości 4000 metrów.
Była znana już starożytnym Grekom i Fenicjanom. Archipelag zwany był Wyspami Purpurowymi.
Żeglarze Joao Goncalves Zarco i Tristao Teixeira, mieli zbadać tereny wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki i natrafili na trzy duże wyspy – Porto Santo, Maderę i Ilhas Desertas, Stali się ich odkrywcami.

Zaczynamy zwiedzanie i poznawanie wyspy od najbliższej okolicy. Może się tak zdarzyć, że Funchal tak się nam spodoba, że utkniemy tam na cały pobyt. Pamiętajcie. Koniecznie trzeba wyjechać i zobaczyć okolicę!
Jak ktoś to ładnie ujął: „Maderę należy smakować jak maderę – powoli”.
No to ruszamy. Można wypożyczyć auto i samemu zwiedzać wyspę. My skorzystałyśmy z oferty tamtejszego biura podróży i w towarzystwie innych osób małym busikiem wyruszyłyśmy na północny zachód wyspy. Naszym celem było Porto Moniz. Pan przewodnik biegle posługiwał się angielskim i niemieckim, więc każdy mógł się językowo odnaleźć.
Myślę, że mieszkańcy Madery mają prawo być dumni z całej infrastruktury drogowej, która tu powstała. Estakady, mosty, tunele wykute w skale. Dobrze utrzymane drogi szybkiego ruchu.


Widać tu zamysł gospodarzy – dobre drogi pozwalają dotrzeć w najdalsze zakątki wyspy. Dla kraju nastawionego na turystykę to bardzo ważne.
Jadąc gdziekolwiek trzeba mieć świadomość, że niewiele jest tu linii prostych, bo zawsze jest jakiś podjazd, stromy zjazd albo góra, którą trzeba ominąć. Dlatego przemieszczanie się zajmuje więcej czasu. Jadąc ekspresówką na południu możemy podziwiać piękno oceanu, ale na drogach lokalnych, które z natury rzeczy są węższe i bardziej strome /np. nachylenie 45 stopni/, są też piękne widoki. Trzeba tylko uważać na spadające odłamki skał i na te, które już spadły i leżą na drodze. A, no i jeszcze spacerujące krowy, co zwłaszcza w zestawieniu z mgłą może być niebezpiecznym doświadczeniem.




Poruszając się po wyspie można sprawdzić, czy: „Ta wyspa przypomina zaczarowana willę. Każde piętro jest z innej bajki”. Taki cytat o Maderze znalazłam na stronie Podróże.pl.
Zatrzymaliśmy się w pięknej wiosce rybackiej Camara de Lobos. Jest rzeczywiście urokliwa, a do historii przeszła, bo była ulubionym miejscem pobytu Winstona Churchilla. Premier Wielkiej Brytanii odpoczywał tu z rodziną, malował obrazy, pisał wspomnienia. Legenda głosi, że po wyspie poruszał się Rolls-Royce’em, którego bagażnik przerobiony został na barek.



Po wyjeździe z tej rybackiej wioski kierowaliśmy się w stronę oceanu, bo około 2 kilometry dalej znajdował się znany i często odwiedzany przez turystów najpiękniejszy klif w Europie – Cabo Girāo. Jest to punkt widokowy typu skywalk, czyli wysunięty „w powietrze” przezroczysty podest. Rzeczywiście zapanowała moda na takie podesty na świecie. Jest to nowy sposób patrzenia na przyrodę, ale osobom z lękiem wysokości zdecydowanie nie polecam.


Za barierką piękny lazur wody, pod nami 600 metrów w dół- piękna plaża. Podziwiamy klify opadające stromo do morza. Plaża jest oczywiście kamienista. Na Maderze nie ma piaszczystych plaż. Najbliższa znajduje się na sąsiedniej wyspie – Porto Santo.
Paradoksalnie, ten brak piaszczystych plaż, który zwykle zniechęca turystów do przyjazdu, Maderze nie zaszkodził. Może nawet pomógł. Dzięki temu uchowali się od turystów tak zwanych plażowych. Postawili na dużo trekkingu i aktywnego wypoczynku. I to wydaje się był dobry kierunek rozwoju turystyki na wyspie.
Nasza wycieczka była tak zaplanowana, żebyśmy mogli zobaczyć i wysokie góry i płaskowyż Paul da Sierra, a w końcu także nadmorskie Porto Moniz i kurort Seixal.


Nie jechaliśmy już na zachód. Powoli wspinaliśmy się na płaskowyż Paul da Serra, czyli 1300 m n.p.m. Jedyne płaskie miejsce na wyspie z cudownymi widokami na góry i doliny. Tu można podziwiać wspaniałą przyrodę i tu zaczynają się najpiękniejsze trasy trekkingowe. Tu rosną lasy wawrzynowe /laurissilva/, które wpisane są na światową listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Zachowało się na świecie tylko kilka miejsc jego występowania. Oprócz Madery są na Wyspach Kanaryjskich, Azorach i na Wyspach Zielonego Przylądka. Miejsce to można rozpoznać również po niezwykle intensywnym zapachu liści laurowych. Czy ktoś wie dlaczego liście laurowe u nas nazywamy bobkowymi?


Ten intensywny zapach liści laurowych i eukaliptusów jedna z blogerek określiła jako zapach dobrych męskich perfum. I może coś w tym rzeczywiście jest?
Drzewa laurowe porastały duże obszary wyspy i były wykorzystywane do budowy okrętów. Częściowo las był też wypalany, aby ludzie mieli gdzie uprawiać ziemię i hodować bydło. Te tereny inaczej nazywane są tundrą maderyjską.
Początkowo na wyspie uprawiano trzcinę cukrową, ale szybko okazało się, że znacznie bardziej opłacalna jest produkcja madery. Jej smak tak przypadł wszystkim do gustu, że wystarczyła tylko szeptana reklama, aby rozsławić to wino na świecie. Podobno wciąż dostępne są w obrocie butelki z maderą z czasów napoleońskich, a wino to w otwartej butelce nie traci swojego smaku przez rok. Nie znam jednak nikogo, kto trzymałby to wino tak długo. Schodzi natychmiast po otwarciu butelki.

W końcu docieramy do celu naszej wycieczki – naturalnych basenów wulkanicznych. Z tego słynie Porto Moniz. Są napełniane wodą morską, ponieważ leżą nad samym brzegiem oceanu. Poza tą niewątpliwą atrakcją można cieszyć się tu terenami niezadeptanymi przez turystów, szumem fal i świętym spokojem.


W drodze powrotnej wstąpiliśmy do Seixal, miejscowości wypoczynkowej z cudownymi widokami na wodospady. Mnie najbardziej podobał się wodospad nazwany Welonem Panny Młodej.

Czekały na nas eskapady na lewady. Bo wszyscy rozumieją, że bez lewad nie da się powiedzieć, że zwiedzało się Maderę albo poczuło się naprawdę jej klimat. Wiadomo, nie jest to wyspa dla leniwych.
Lewady nie powstały ku uciesze turystów. Ich historia jest znacznie bardziej praktyczna niż sprawianie przyjemności odwiedzającym wyspę. To sieć wąskich kanałów wodnych, którymi transportuje się wodę deszczową z północy na południe wyspy. To osiągnięcie XVI-wiecznej inżynierii, które pozwalało, dzięki systemowi śluz i kanałów nawadniać plantacje bananowców i trzciny cukrowej na południu wyspy oraz wprawiać w ruch maszynerię młynów cukrowych, które były napędzane wodą. Długość wszystkich lewad na wyspie to około 3100 km.
Ale zanim wyruszyłyśmy na lewady to przeżyłyśmy wieczór z folklorem maderyjskim.
Znalazłyśmy się w regionalnej restauracji. Zwieziono tam Polaków zainteresowanych lokalnym folklorem, czyli tańcami, strojami i zwyczajami mieszkańców Madery. Do tego podawano regionalne potrawy i wino. Tylko raz wspomnę, że właściwa nazwa tego spotkania to „wieczór z fado”. Na śpiew tej pani spuszczam zasłonę miłosierdzia. Może ja się nie znam na fado z Madery, ale to na pewno nie było to fado, do którego przyzwyczaiła nas Cesaria Evora. I już. I tyle o śpiewie na tej imprezie. Kolejna przygoda z gatunku „tylko raz”. Porażka.
Siedzieliśmy przy długich stołach. W oczekiwaniu na kolację mieliśmy okazję porozmawiać z Polakami z różnych grup, podzielić się naszymi wrażeniami z pobytu na Maderze. O dziwo, nikt nie narzekał, co mogło lekko zdziwić, biorąc pod uwagę nasze wieczne „no tak, ale…”
A potem wjechało na stół pieczywko z masłem czosnkowym i pietruszkowym. No i zaczęła się jazda bez trzymanki – na haczykach zwisających nad stołem, nad naszymi talerzami, kelnerzy zawiesili długie szpikulce z espetadą – daniem głównym wieczoru. Są to kawałki mięsa wołowego natarte czosnkiem. Można je nadziać na patyk z drzewa laurowego lub na metalową szpadkę i piec nad rozżarzonym węglem. Zawisa więc taka szpadka nad nami, a właściwie nad naszym talerzem i trzeba to mięsko delikatnie z tej szpadki, która się buja na haczyku, ściągnąć widelcem na talerz. Jest to wyzwanie nie tyle intelektualne co zręcznościowe, biorąc pod uwagę, że wieczór fado i spotkanie towarzyskie połączone z kolacją sprawiło, że odzialiśmy się dość odświętnie, a tu kapiący tłuszcz i dyndająca szpadka. Na szczęście wino podawali później, więc udało się nie trafić kawałkiem mięsa w panią siedzącą nieopodal, bo bliżej był własny talerz. Tym większa była nasza radość, bo było dopieczone i aromatyczne. Do tego podano frytki i sałatki. Smaczne. Dzięki tej kolacji przeżyłam występ zespołu ludowego całkiem dobrze.



I w końcu przyszedł czas na aktywny wypoczynek, czyli wycieczkę na lewady. Z ostrożności, bo nie z lenistwa przecież, mając do wyboru trasę trudną, lewadę dla średniozaawansowanych trekkingowo i łatwą wybrałyśmy tę ostatnią. No i było ciężko. To co nam się wydaje proste, gdy patrzymy na zdjęcia czy filmy, okazuje się dość trudne. Jest to spory wysiłek fizyczny, zwłaszcza dla osób, które na co dzień nie biegają, a do pracy jeżdżą samochodem lub publicznym transportem. Nawet jeżeli poświęcają czas na wysiłek fizyczny typu basen czy siłownia, to tu jest więcej i ciężej. No i moje własne doświadczenie – jak jest napisane, że mają być buty trekkingowe i coś od deszczu i zimna, to bezwzględnie trzeba się do tego dostosować. Adidasy, nawet porządne, mogą nas zawieść na wilgotnych, pokrytych błotem lewadach. Pogoda też jest zmienna. Naprawdę, na lewadach przysłowie „lepiej dźwigać niż ścigać” sprawdza się zdecydowanie. Bo tu „wiatr wieje, słońce daje czadu, można zmarznąć i bardzo się opalić”.

Obok kanałów poprowadzone są ścieżki, które służą do przemieszczania się osób zajmujących się konserwacją kanałów tzw. lavadero oraz rzesz turystów, którzy znaleźli ogromną przyjemność w przemierzaniu wyspy wzdłuż i wszerz.
Na wyprawie było bardzo przyjemnie. Nasz przewodnik, bardzo przystojny zresztą, mówił pięknie po angielsku i widać było, że jest zakochany w lewadach. Z pasją opowiadał o otaczającej nas przyrodzie, dostosowywał się do naszego żółwiego tempa marszu, które nie wynikało tylko ze zmęczenia, ale także z chęci obfotografowania wszystkiego dookoła. Byliśmy naprawdę szczęśliwi, że mogliśmy doświadczyć takiego niecodziennego piękna przyrody. Na zakończenie przeszliśmy przez tunel, których tu wiele. Poruszaliśmy się przy świetle latarek z komórek i prowadziliśmy różne „dialogi na cztery nogi”. W końcu zobaczyliśmy światełko na końcu tunelu i poszliśmy w stronę tego światełka. Przed nami była wspaniała dolina pełna światła. A na sam koniec tej podróży zatrzymaliśmy się w małej restauracji, gdzie czekała na nas smakowita poncha. Zapach świeżych cytryn i pomarańczy nie pozwolił nam odejść. Zakręciło nam się lekko w głowach, bo to przecież rum, który ma 40% i dopiero do tego sok z cytryny i pomarańczy no i miód. Wypiliśmy ze smakiem i uśmiechem, ale czynności nie powtarzaliśmy, bo jak mawiali starożytni Maderczycy „po jednej szklaneczce ponchy zmęczonemu człowiekowi łatwiej wrócić do domu, ale po dwóch może nie dać rady w ogóle dojść”. Podobno równie dobra jest poncha robiona z marakui. Okazało się więc, że Madera jest nie tylko maderą płynąca.







Moje pierwsze spotkanie z rzeczownikiem „lewady” to jednak nie Madera. Wcześniej była książka Barbary Wachowicz „Malwy na lewadach”. Jeśli kiedykolwiek ktoś zapytałby mnie, kto dla mnie jest wzorem i mistrzem mowy polskiej, to autorka tej książki zajęłaby pierwsze miejsce do spółki z Bogusławem Kaczyńskim.
Lewady Barbary Wachowicz były parę tysięcy kilometrów od Madery. Tytuł do swojej książki zaczerpnęła z wiersza Artura Oppmana /Or-Ot/ „Koncert Szopena”.
W niemą salę padł pierwszy dźwięk. Improwizuje.
On oczy ma zamknięte.
Lecz nie gra. Maluje.
Przypomniał jakiś obraz:
wieś w gruszkowych sadach,
Bose dzieci na progach,
malwy na lewadach,
Roześmianą dziewczynę w kalinowym wianku,
Rozdrgany graniem dzwonek w różowym poranku;
Barwy mu dnia i zmierzchu wiążą się pod ręką –
I widok, jakby wstążką, owinął piosenką.
Dziwna piosenka, wszystkim słuchaczom przyjemna, (…)
Tytuł książki wydał się krytykom i czytelnikom na tyle egzotyczny, że autorka musiała w wywiadach wyjaśniać cóż znaczą te „lewady”. Odsyłała do „Małego słownika języka polskiego”. Lewada to nieporośnięta, okolona drzewami przestrzeń, łąka, polana. W twórczości Słowackiego znajdziemy wiersz:
JEŻELI KIEDY W TEJ MOJEJ KRAINIE.
Jeżeli kiedy w tej mojej krainie
Gdzie po dolinach moja Ikwa płynie,
Gdzie góry moje błękitnieją mrokiem,
A miasto dzwoni nad szmernym potokiem,
Gdzie konwaliją woniące lewady
Biegną na skały pod chaty i sady. —
Jeśli tam będziesz duszo mego łona,
Choćby z promieni do ciała wrócona: —
To nie zapomnisz tej mojej tęsknoty,
Która tam stoi jak archanioł złoty,
A czasem miasto jak orzeł obleci,
I znów na skałach spoczywa i świeci.
Powietrze lżejsze, które cię uzdrowi,
Lałem z mej piersi… mojemu krajowi.
Lewady na Maderze warte są wysiłku i każdej kropli potu. To aktywny wypoczynek i wspaniały kontakt z przyrodą. Można powiedzieć, że wycieczki trekkingowe skrojone są na każdą miarę, dlatego warto z nich skorzystać. A potem udać się na solidny posiłek do jakiejś miłej tawerny. Bo jedzenie to jeszcze jedna atrakcja tej wyspy.
Skoro wyspa, to pierwsze co nam przychodzi do głowy to ryby. Wyspa na Atlantyku więc niekoniecznie nasze śledziki. Na Maderze nakarmią nas tym, co sami jedzą, dlatego mamy gwarancję, że będzie to zdrowe i świeże. Zdecydowanie lepiej, wybierając się na wyspę nie bookować sobie wczasów all inclusive, tylko zdać się na wyżywienie we własnym zakresie. Przynajmniej obiad albo obiadokolacja. Wtedy mamy szanse poznać smaki Madery.
Najlepsza ryba, można rzec specialite de la maison Madery to espada, czyli pałasz.

No, może na straganie wygląd ma niezbyt zachęcający, ale jego białe mięso smakuje wspaniale. Jak jeszcze com banana, czyli ze smażonymi bananami, to otwiera się szufladka „niebo w gębie”. Urzeczeni smakami Madery polecają także bacalhau. To jest dorsz atlantycki zakonserwowany w soli. Podobno sposobów podawania tej ryby jest 365. Tyle ile dni w roku. Codzienna potrawa zwykłych ludzi, rybaków i biedaków trafiła na półmiski i talerze do znanych restauracji i tawern.
Na pewno posmakuje wam cataplana, potrawa, której nazwa wzięła się od garnka, w którym jest przygotowywana. Rodzaj potrawki z ośmiornic, krewetek kalmarów, ryb i warzyw. Wszystko podlane winem. Można powiedzieć, że skład gulaszu zależy od fantazji kucharza.
Caldeirada to zupa rybna z dodatkiem owoców morza i warzyw. Przepisów jest tyle co kucharek na Maderze i w całej Portugalii.
Morze daje szanse na różne potrawy zwane marisco. Są to kraby, krewetki, ośmiornice, małże, homary, langusty.

Espetada była na wieczorze z folklorem lokalnym. Poncha była po lewadach, to może owoce? Jest ich na wyspie całkiem sporo, ale ciekawe są krzyżówki na przykład banana z ananasem. Owoc zwany bananoananas dojrzewa przez cały rok i dopiero wtedy nadaje się do zjedzenia. Warto zwrócić uwagę, że banany na Maderze są małe, nazywają się baby banany, mają intensywny smak i są bardzo słodkie. Można tu spotkać anony, czyli budyniowe jabłka i 28 gatunków maracui. Jest zatem marakuja pomarańczowa, o smaku mango a nawet pomidorowa. Ciekawe jak smakuje owoc o wdzięcznej nazwie – pitanga, czyli goździkowiec jednokwiatowy? A owoce nieśplika japońskiego, z których produkuje się syrop na kaszel? A pomidor drzewiasty? A może owoc filodendrona?
Z warzyw moją uwagę ze względu na nazwę zwróciły pimpinele. Smakują podobno jak ugotowana kalarepa.
Żeby mieć pełen obraz sytuacji należałoby udać się jeszcze do pastelarii. To ichniejsza cukiernia. Można tu zjeść pyszne ciastka zarówno na słodko jak i na słono. Nie wiem jak zakwalifikować ciastko z dorsza i pierożka z krewetek. Do tego zawsze pyszna kawa.
Mieszkańcy Madery kochają kwiaty. Klimat daje im szanse na obcowanie z takimi gatunkami kwiatów, które u nas zawsze będą egzotyczne. Poczynając od wszechobecnych strelicji

rosną tu storczyki, lilie, kamelie, magnolie, azalie, hortensje, fuksje, orchidee.
Słusznie ktoś powiedział o Maderze, że to „botaniczne ogrody Pana Boga”.
Z moich doświadczeń wynika, że Maderczycy kochają też zwierzęta. Chyba w szczególności koty. Jeżeli ktoś oglądał film dokumentalny o kotach w Stambule pt. „Kedi-sekretne życie kotów” to rozumie o czym mówię. Tutaj też wszyscy dbają o te piękne futrzaki, a one i tak zachowują niezależność. Patrzą sobie ze swoich domków na biedne psy, które prowadzone na smyczach marzą o kociej wolności i niezależności.



Z żalem opuszczałam Maderę. Spędziłam tam tydzień i to na pewno jest za mało, na satysfakcjonujące poznanie wyspy. Muszę tam jeszcze wrócić, bo przecież nie zobaczyłam wschodniej części wyspy, czyli Palheiros de Santana z charakterystycznymi domami z opadającymi aż do ziemi słomianymi dachami, ani jaskiń Sao Vicente. Nie popłynęłam na sąsiednią wyspę Porto Santo. Nie byłam na półwyspie św. Wawrzyńca. Tydzień na Maderze to mało! Był to cudowny koncert na smaki , zapachy i widoki.
Wszystko razem – bujna, egzotyczna przyroda, dobra kuchnia, wspaniałe wino, cudowne krajobrazy skłania zdecydowanie do powrotu. Nawet tych, którzy nie lubią chodzić po górach i się męczyć.
W moim podróżniczym sercu Madera ma swoją osobną piękną szufladkę.
Dziewczyny i chłopaki pakujcie plecaki i ruszajcie na Maderę! Naprawdę warto.
Bożena