Świńskim truchtem przez Londyn

„No to lecę”- powiedziałam, gdy moja córka zaproponowała mi szybki wypad do Londynu na musical „Król Lew”. Przy okazji chciałam przyjrzeć się miastu, w którym nigdy nie byłam. Czyli taka krótka wizyta „bez wchodzenia do obiektów”.

W samolocie zrobiłam przegląd mojej wiedzy o Londynie. No i okazało się, że to „groch z kapustą”, czyli hasła, obrazy , filmy, książki, wiadomości ze szkoły i z kursów języka angielskiego.

Gra w trzy skojarzenia ze słowem Londyn przyniosła mi ciąg trzech imion żeńskich: Wiktoria, Elżbieta i Diana. No, tych pań, z różnych powodów, nie spotkam w Londynie z pewnością. Ale miejsca z nimi związane zobaczę na pewno.

Potem pomyślałam o filmach z Londynem w tle – z tym historycznym i tym współczesnym. Był więc „Zakochany Szekspir”, „Dynastia Tudorów”, „Oliwer Twist” a potem „Notthing Hill”, „To właśnie miłość” i seriale „Sherlock” z Benedictem Cumberbatchem i Martinem Freemanem , „The Crown”, „Luther” z Idrisem Elbą i „Marcella”.

Obraz Londynu w mojej wyobraźni ukształtowały książki Charlesa Dickensa i przyznaję, że ten wiktoriański świat nie był piękny. Błoto, brud, slumsy, przemarznięte, głodne dzieci i przenikliwe zimno, które czułam nawet  podczas czytania. Ludzie w rękawiczkach bez palców, okutani szalikami, ale bez płaszczy.

I dużo nazw, które w latach siedemdziesiątych oznaczały niedostępny dla nas świat, znany tylko z rozmówek polsko – angielskich albo z podręczników do języka angielskiego. W tym wirtualnym świecie byliśmy na Trafalgar Square, Piccadilly Circus, w National Gallery, Covent Garden i Royal Albert Hall, czasami pod Buckingham Palace . Uczyliśmy się wszyscy angielskiego z wielkim zapałem, chociaż czasem wątpiliśmy, czy uda nam się kiedykolwiek użyć tego języka w świecie, do którego mieliśmy dostęp tylko przez Radio Luxemburg, Radio Wolna Europa, Głos Ameryki i kolorowe gazety przemycane z Zachodu. Poeta Andrzej Bursa też miał wątpliwości w wierszu „Języki obce”:

Czy twój ojciec pali fajkę?
Tak mój ojciec pali fajkę
Yes, my father smokes the pipe
powtórz to zdanie
otworzy ci ono

o-

knonaświat
Gdy będziesz siedział na Broadwayu
w barze piękniejszym niż oczy szatana
spytają cię niezawodnie
czy twój ojciec pali fajkę
wtedy odpowiesz z uśmiechem
Yes, my father smokes the pipe
Widzisz
jak to będzie cudowne

W końcu wylądowaliśmy na jednym z 5 londyńskich lotnisk. W głowie miałam jeszcze misia Paddingtona i Harrego Pottera, a już siedziałyśmy w wygodnym autobusie, który zawiózł nas na… Baker Street. I znowu te skojarzenia! Wysiadłyśmy przy muzeum Sherlocka Holmesa, gdzie już stała całkiem spora kolejka chętnych do zwiedzania domu sławnego detektywa, oczywiście w charakterystycznej czapce Sherlocka, którą można pożyczyć przy wejściu.

Co zrobić gdy stoisz na najbardziej angielskiej ulicy i jesteś głodna? Oczywiście wejść do małego, fajnego baru o wdzięcznej nazwie „Bella Italia” i zjeść pyszne angielskie śniadanko. Może być bez bekonu, za to z pyszną kawą i herbatą. A potem… nie ma wyproś – ruszasz zwiedzać, mając nadzieję, że się nie rozczarujesz.

W pobliżu Hyde Parku znajduje się pomnik, którego wymowa ściska za serce i wyciska łzy, nawet jeśli bardzo tego nie chcesz. Pomnik nazywa się Animals in War Memorial i upamiętnia zwierzęta biorące udział w wojnach Brytyjczyków, które to zwierzaczki wykazały się szczególnym bohaterstwem i poświęceniem w służbie w siłach zbrojnych i cywilnych siłach ratowniczych. Upamiętniono tu 18 psów, 3 konie, 1 kota i 32 gołębie odznaczone w latach 1943 -1949 Medalem Dickin.

Pomnik przedstawia zakrzywioną kamienną ścianę, na której są umieszczone wizerunki walczących zwierząt. W jednym miejscu ściana jest pęknięta. Do tej szczeliny zmierzają dwa mocno obciążone sprzętem wojennym muły. Po drugiej stronie szczeliny znajdują się figury konia i psa. Napis mówi komu dedykowany jest pomnik. Ale najbardziej przejmujący jest dopisek: ”They had no choice” / One nie miały wyboru/.

Na budowę tego pomnika zebrano 1,4 mln funtów. I niezależnie od tego, jak bardzo Brytyjczycy wydają nam się egotyczni, to widać, że mają dobre serca i po śmierci potrafią docenić i zwierzę i człowieka.

A dalej roztacza przed nami swoje uroki Hyde Park. Jest późna jesień, ale i tak jest  pięknie. Całkiem sporo ludzi spędza tu południowe godziny. Wokół jeziora urzędują kaczki i łabędzie. Czy ktoś wie, że w Anglii z czasów Tudorów jedzenie łabędzi było wyłącznym przywilejem króla? A te, których król nie zjadł, a pożegnały się z życiem chowano na cmentarzu dla zwierząt, który znajdował się w królewskim parku? Pierwszy w Europie cmentarz dla zwierząt. Oprócz łabądków miejsce wiecznego spoczynku znalazły  tam również psy i jedna małpa. Dziś cmentarz zamknięty jest dla pochówków, ale jeśli chce się tam koniecznie wstąpić podczas wizyty w Londynie można napisać podanie do Royal Parks, umówić się na wizytę stosownie wcześniej i czekać na odpowiedź.

W czasie spaceru po tym cudownym parku czekała na nas niespodzianka. Całkiem niedaleczko od pomnika przedstawiającego Piotrusia Pana natrafiłyśmy na ptasią stołówkę. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że „pigeons rules”, czyli wszędobylskie gołębie do jedzenia zawsze pierwsze!

I wtedy zauważyłyśmy przepiękne zielone papużki, które okazały się prawdziwym przebojem. Bo skąd delikatne papużki jak z amazońskiej dżungli w zimnym ogrodzie w środku Londynu? Wyglądały na raczej zadomowione, a stali bywalcy ogrodu przynosili im specjalne pożywienie. Może więc gołębie były tylko na doczepkę, takie pospolite w porównaniu z pięknymi papużkami?

Zatrzymałyśmy się na chwileczkę trochę dłuższą przy pomniku Piotrusia Pana. To nie była bajka mojego dzieciństwa, a główne motto bohatera książki Jamesa Matthew Barriego ”Never grow up”, bardziej kojarzy mi się z dorosłymi mężczyznami, którzy zapomnieli dorosnąć i ściągają nieszczęścia na niewinnych członków rodziny i znajomych.

Ale pewna Bardzo Ważna Osoba, była zafascynowana tą historią i za pośrednictwem książki i filmów Disneya ciągle podróżowała do Nibylandii i przeżywałyśmy ciągle na nowo przygody Piotrusia Pana i Dzwoneczka jak dzień świstaka. Skoro więc ta historia była ważna w jej życiu to trzeba było tam spędzić chwilę. A jest to bardzo uczęszczane miejsce, bo podróże do Nibylandii w dalszym ciągu czarują ludzi. James Matthew Barrie, pisarz angielski, nie spodziewał się, że jego dzieło odniesie taki sukces. A potem, gdy był już sławny, poprosił artystę Georga Framptona, aby wyrzeźbił postać chłopczyka, który gra na fujarce, a słuchają go piękne wróżki i króliczki.

Przeszłyśmy przez most Serpentine, który oddziela Hyde Park od Ogrodów Kensington, bo zmierzałyśmy w stronę Pałacu Kensington. Dla każdego, kto należy do fanklubu Lady Di, to miejsce znaczące. Droga przez ogrody wydłużała się nam bardzo, bo co chwilę zatrzymywałyśmy się, aby podziwiać psy, które zawładnęły tym miejscem. Jest tam sporo przestrzeni, więc właściciele zwierząt chętnie prowadzą tam swoich pupili. Można tam bez smyczy i kagańca rozkoszować się wolnością i czuć wiatr w uszach i w futerku podczas biegów i skoków. Można tam spotkać również wyprowadzaczy psów, którzy z oddaniem, na jednej smyczy i siedmiu odnogach prowadzą na spacer psy różnych maści i wielkości.

Zanim dotarłyśmy do Pałacu Kensington zatrzymałyśmy się na chwilę przed pomnikiem królowej Wiktorii, która patrzy surowo na wszystkich z wysokości swojego tronu. Dla mnie królowa Wiktoria zawsze będzie miała twarz Judi Dench z filmu „ Jej Wysokość Pani Brown” z 1997 roku i „Powiernik królowej” z 2017, tak jak Elżbieta I zawsze będzie wyglądała jak Kate Blanchet, która grała rolę Królowej – Dziewicy w brytyjskim filmie biograficznym z 1998 roku pt. „Elizabeth”

Pałac Kesington trochę mnie rozczarował. Wyobrażałam sobie tę rezydencję chyba bardziej przyjaźnie. Myślałam, że może przynajmniej drgnie zasłona w którymś oknie. Ale nic wiekopomnego się nie stało. Turyści obchodzili pałac wzdłuż ogrodzenia, nieliczni wchodzili do środka, gdzie znajdowała się kawiarnia i gdzie można było kupić bilety upoważniające do wejścia „na pokoje”. Dla nas ta część, czyli zwiedzanie apartamentów to „next time”, bo tego dnia wieczorem czekał na nas… król. Król Lew, oczywiście. Trzeba było się spieszyć.

Wychodząc z Ogrodów Kensington nie dało się nie zauważyć przepięknego, ogromnego pomnika poświęconego Albertowi, małżonkowi królowej Wiktorii.

Albert Memorial to dzieło w stylu neogotyckim. W sumie ma 53 metry wysokości. Każda z rzeźb umieszczona na pomniku ma znaczenie symboliczne. Sam książę Albert siedzi z katalogiem Wielkiej Wystawy w ręku. Ten pomnik to wielkie podziękowanie dla zasług Alberta i symbol potęgi imperium brytyjskiego. Na wprost pomnika widzimy Royal Albert Hall, salę koncertową, która powstała z inicjatywy księcia.

Royal Albert Hall- miejsce wydarzeń kulturalnych, koncertów, balów, odczytów. Jest częścią Albert Memorial, razem tworzą Albertopolis.

Bardzo interesująco wspólne, burzliwe początki małżeństwa królowej Wiktorii i Alberta  pokazuje serial brytyjski „Victoria”. Nie mogę tu nie wspomnieć o Lordzie M., którego zagrał w sposób zapadający w pamięć i serce Rufus Sewell.

Serial pokazuje, że ten „ambaras, żeby dwoje chciało naraz” sprawdza się, ale wymaga naprawdę wielu kompromisów.

Po Londynie poruszałyśmy się metrem. Imponujące 268 stacji, 12 linii. Działa od 1863 roku i na niektórych stacjach widać, że ząb czasu już je lekko nadszarpnął. Uciążliwe jest zwłaszcza chodzenie po licznych schodach / ruchome może gdzieś są, ale ja miałam pecha/ albo czekanie na windę, która nie porusza się wcale z prędkością światła. Ale trzeba przyznać, że siatka komunikacyjna jest przejrzysta i raczej się tam nie zgubimy. Dobrym rozwiązaniem jest Oyster Card. Wygląda jak karta miejska. Kosztuje 5 funtów i można ją doładowywać dowolną kwotą w automatach na dworcu. W Londynie działa zintegrowany system biletów komunikacji miejskiej, dlatego ta karta posłuży nam w każdym środku transportu. Pamiętać tylko trzeba, że Londyn jest podzielony na 9 stref komunikacyjnych i że w różnych godzinach przejazdy mają różne ceny. Nie należy się więc dziwić, jeżeli nasz Oyster traci pieniądze zadziwiająco szybko.

Może więc z tym „świńskim truchtem” to nie przesada, jak się chce coś zobaczyć. Trzeba to tylko rozsądnie zaplanować.

Podziemne odcinki londyńskiego metra mają półkolisty kształt, wyglądają jak rura, stąd potoczna nazwa metra – „the tube”. Opowieści o tym, co znajduje się w zamkniętych, starych odcinkach metra, albo jeszcze pod nimi, czasami mrożą krew w żyłach. Musi to być jednak interesujące, skoro w ofercie zwiedzania Londynu można znaleźć zwiedzanie podziemnego miasta i kanałów. Mnie szczególnie zainteresowała historia stacji Strand /Aldwych/, która jest dziś nieczynna, a czasie II wojny światowej była używana jako schron dla ludności podczas bombardowań Londynu. W tunelach łączących stację z linią Piccadilly przechowywano w tym czasie także część zbiorów z British Museum. Współcześnie jest często wykorzystywana jako plan filmowy. „Zagrała” w filmie „V jak vendetta” i „Pokuta”. Kilka razy w roku jest otwierana dla zwiedzających. Można tam podziwiać oryginalne plakaty z czasów II wojny światowej.

Warto przeczytać książkę Petera Ackroyda „Londyn podziemny”. Autor sprowadza nas do podziemnego świata londyńskich kanałów, starych stacji metra, duchów, szczurów i węgorzy. Miejsca pełnego tajemnic. Według Ackroyda ten podziemny świat to replika miasta. A jak ktoś już choć odrobinę pozna Londyn i będzie zorientowany mniej więcej w topografii miasta, to polecam inną książkę tego autora -„Londyn. Biografia”.

Za to mieszkańcy Warszawy, gdzie nie tak dawno oddano do użytku drugą linię metra, mogą podziwiać piękne, nowoczesne stacje i radować się, że może w następnej dziesięciolatce zostanie oddana do użytku trzecia linia.

Na hostel, w którym mieszkałyśmy spuszczę miłosiernie zasłonę milczenia. Jedno jest pewne: nie należy do końca wierzyć zapewnieniom na stronach hosteli. Ten nazywał się Rest Up Hostel. Była połowa listopada, nie domykało się okno. Na naszą interwencję w recepcji pojawił się pan, ubrany w gruby dres, czapkę i stwierdził, że jest raczej ciepło. Na osłodę przyniósł nam dodatkowe prześcieradło, bo kocy nie mieli.

Wieczorem czekało na nas piękne wydarzenie muzyczne w teatrze na West Endzie – „Król Lew”.

W radiowej „Trójce” powiedziano o tym musicalu: „euforia publiczności przełożona na zyski”, a o reżyserce Julie Taymor, że jest „obdarzona oszałamiająca wyobraźnią wizualną”.

Kostiumy z musicalu i maski można obejrzeć w Muzeum Wiktorii i Alberta.

I dla tego musicalu warto było znieść wszystkie niedogodności. Zobaczyć go „na żywo” to naprawdę jedyne w swoim rodzaju przeżycie emocjonalne.

Zastanawiałam się, jak można na scenę teatralną przenieść żywe zwierzęta, górę, która jest, potem jej nie ma, a potem znowu jest? Jak pokazać ruch, charakterystyczny dla zwierząt i, na przykład, pęd antylop, bez którego fabuła nie może się obyć, i zrobić to tak, żeby wyglądało  autentycznie?

Musical trwa prawie 3 godziny. Wyszłam oczarowana i chętnie wrócę, aby jeszcze raz zobaczyć ten cud choreograficzno-kostiumowo-muzyczny.

lifeandmore.pl
lifeandmore.pl
getyourguide.pl

Jeżeli pozwoli wam na to czas i środki finansowe, to na pewno będą to dobrze zainwestowane pieniądze.

W Londynie wszystkie drogi prowadzą do Buckingham Palace, gdzie warto podejść choćby po to, żeby zobaczyć zmianę warty. Flaga na pałacu nie była opuszczona do połowy masztu, tak więc królowa była obecna. Nie było możliwości zwiedzania. Tylko gdy Elżbieta II wyjeżdża na wakacje, czyli w sierpniu i wrześniu, pałac można zwiedzać. Od razu uprzedzam, że zaglądanie na ceny biletów na stronie pałacu grozi zawałem serca. Ale może warto raz w życiu tam być? Zobaczyć kilka metrów kwadratowych pałacu z tych 77 tysięcy, na których działo się tyle różnych ważnych wydarzeń? Na tyłach rezydencji jest 15 hektarów ogrodu, gdzie królowa może odpoczywać.

Po wyczerpującym staniu pod bramą pałacu i oglądaniu wartowników w ogromnych  czapach, koniecznie trzeba wstąpić do Parku St. James, gdzie można spotkać zdziwioną wiewiórkę, oczywiście szarą, bo rude zostały w Polsce. A tak naprawdę to szare wiewiórki są, jak dowodzą naukowcy, bardziej inwazyjne, odporne na choroby i dlatego obecnie na 1 rudą przypada 15 szarych. Zostały przywiezione w XIX wieku z Ameryki Północnej i… zostały.

Nie można pojechać do Londynu i nie zobaczyć Tower of London. No tu, to już oddycha się nie tylko historią miejsca, ale też zapachem Tamizy, która jest tuż, tuż.

Może dobrze, że te mury nie potrafią mówić, bo historie ludzi, którzy mieli pecha się tam znaleźć jako więźniowie, nie kończyły się dobrze. Zwykle na szubienicy albo na szafocie. I nie zależało to wcale od tego, czy byli winni czy nie. Często decydowała racja stanu, czyli zdanie króla. A wiadomo, że „łaska pańska na pstrym koniu jeździ”. Przekonał się o tym choćby Thomas Cromwell, gorliwy wykonawca pomysłów króla Henryka VIII, utalentowany wyznawca teorii, że jak się ma człowieka to i paragraf się znajdzie.

Wspaniale pokazuje przebieg kariery Cromwella Hilary Mantel w książce „W komnatach Wolf Hall”. Postać historyczna związana ściśle z osobą króla Henryka VIII i jego sześcioma żonami.

W Tower, a następnie w rękach kata, skończyła też druga żona Henryka VIII – Anna Boleyn. Wspominam o niej nie tylko ze względu na to, że została uwięziona w Tower, ale dlatego, że nie podpisała przyznania się do winy, bo nie zdradzała swojego męża. Może uratowałaby piękną głowę, ale jej córeczka, mała Elżbietka, nigdy nie zostałaby królową Elżbietą I. I jeszcze o jednej osobie warto wspomnieć – Thomas More, który nie zaparł się swojego katolicyzmu w trudnych czasach powstawania kościoła anglikańskiego, święty kościoła katolickiego, bardzo słusznie patron mężów stanu i polityków.

W 1941 roku trafił tu nawet na parę dni Rudolf Hess, który postanowił porozumieć się z Anglikami i zakończyć II wojnę światową wbrew woli Adolfa Hitlera.

Tower of London istnieje od XI wieku. Była więzieniem, pałacem i fortecą. A  nawet zoo. W podziemiach twierdzy trzymano  lwy, tygrysy, pumy a nawet afrykańskiego słonia. Władcy angielscy otrzymywali egzotyczne zwierzęta jako podarki od innych władców. Nikt chyba nie był w stanie pomyśleć co może się stać z afrykańskim słoniem w zimnej Anglii.

Zoo, zwane wtedy menażerią istniało od 1200 do 1835 roku. Potem zwierzęta sprzedano do cyrków lub prywatnych ogrodów zoologicznych.

W 2010 roku artystka Kendra Haste wykonała 13 rzeźb zwierząt. Bardzo ciekawą fakturę uzyskała wykorzystując drut ocynkowany. Przed wejściem do Tower wita nas rodzina lwów, ale jest tam także biały niedźwiedź polarny, słoń i grupa pawianów

Szczególnie wart odwiedzenia w twierdzy jest Jewel Hause, gdzie przechowuje się klejnoty królewskie i insygnia koronacyjne. W muzeum można oglądach zbroje i broń.

Strażnicy pracujący w Tower mają bardzo charakterystyczne mundury. Nie tylko oprowadzają zwiedzających, ale niektórzy z nich są strażnikami kruków mieszkających w twierdzy.

Dopóki  w wieżach Tower będą żyły kruki, dopóty będzie trwać Imperium Brytyjskie. Tak mówi legenda. Ale aby pomóc losowi, kruki mają podcięte skrzydła, są pilnie strzeżone i nigdzie póki co się nie wybierają.

Pisze o tym Christopher Skaife w książce „Strażnik kruków. Moje życie wśród kruków w Tower”.

Zza murów twierdzy widać już piękny most – to Tower Bridge.

Kolejna wielka atrakcja turystyczna i oczywiście znak rozpoznawczy miasta. Tak jak Most Brookliński w Nowym Jorku czy Golden Gate w San Francisco. No i może jeszcze Most nad Sundem łączący Kopenhagę ze szwedzkim Malmö.

Piękny most zwodzony, w biało-niebieskiej kolorystyce, czasami mylony z sąsiednim London Bridge. Ale tylko Tower Bridge ma charakterystyczne dwie wieże i na górze kładkę oraz podnoszone przęsła. Jeżeli trzeba, to do poziomu 86 stopni względem ulicy. Wyobrażam sobie jak widowiskowo musi wyglądać przepłynięcie ogromnego żaglowca miedzy podniesionymi przęsłami.

Po drugiej stronie mostu, mniej więcej na wysokości Tower, zacumowany jest okręt wojenny. Nazywa się „Belfast”. Wewnątrz krążownika jest zorganizowane muzeum,

które pokazuje historię tego statku, pływającego w czasie II wojny w konwojach arktycznych, a potem jego udział jako okrętu The Royal Navy w wojnie koreańskiej. Służbę miał zakończyć w 1971 roku. Znaczyło to wysłanie go na złomowisko. Ludzie wstawili się za wysłużonym staruszkiem i dziś służy dalej jako okręt-muzeum. Widząc ilość dużych i małych chłopców, którzy z wypiekami na twarzy słuchają morskich opowieści przewodników o służbie na HMS Belfast, to raczej zarabia na siebie.

Bez fajnych historii nie ma fajnych podróży. Pojechałyśmy więc na stację King’ s Cross. Po co? No wiadomo po co. Dla fanów Harrego Pottera to „oczywista oczywistość” jak mawia pewien klasyk. Platform 9 ¾. Początek drogi do Hogwartu. Kolejka chętnych do zrobienia sobie zdjęcia przy ścianie ciągnęła się przez cały westybul.

tripadvisor.de

Muszę rozczarować wszystkich oczekujących na pociąg do Hogwartu, że ze względów bezpieczeństwa, na prawdziwy peron 9 można wejść tylko z biletem na pociąg, a pani w kasie biletów do Hogwartu nie chce sprzedawać. Uśmiecha się tylko znacząco.

Ale warto próbować. A na prawdziwym peronie jak zaczniesz tłuc wózkiem o filar, to zapłacisz mandat nawet jak masz bilet. Czyli wszystko na własne ryzyko.

Najmniej atrakcyjna okazała się część Londynu z Big Benem i Parlamentem, bo trwa tam remont.

Ale to znaczy tylko tyle, że koniecznie trzeba tam wrócić. I taki jest plan…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s